Categories

Payment

   
           Zalecane !

    

      Wpłata na konto
            firmowe
      (przelew zwykły)  

      
     Foreign customers
               only 

Mudhoney ‎– Mudhoney

Availability:
szt.
Net Price: €13.41 €16.50

Mudhoney ‎– Mudhoney

 

Label: Sub Pop ‎– SP 44

Format: Vinyl, LP, Album, Remastered, Reissue

Country: US

Released: 22 Sep 2009 / 1989

Genre: Rock

Style: Alternative Rock

 

 

Tracklist

 

 

A1 This Gift 3:33

A2 Flat Out Fucked 2:14

A3 Get Into Yours 3:47

A4 You Got It 2:49

A5 Magnolia Caboose Babyshit 1:04

A6 Come To Mind 4:49

B1 Here Comes Sickness 3:38

B2 Running Loaded 2:48

B3 The Farther I Go 2:05

B4 By Her Own Hand 3:15

B5 When Tomorrow Hits 2:40

B6 Dead Love 4:25

 

 

Notes

 

Sticker the shrink wrap states: 'Available on LP for the first time in years...remastered from original tapes.

Includes coupon for mp3 download of entire album.'

 

 

 

Mark Arm wraz ze swoimi kolegami z zespołu zawsze znajdowali się w medialnym cieniu. Na początku lat 90. świat oszalał na punkcie Pearl Jam i Nirvany, a sukcesy komercyjne dotknęły też Soundgarden, Alice In Chains czy Stone Temple Pilots. I pamiętamy to tak dobrze jakby to było wczoraj. Niewielu kojarzy jednak fakt, że tak naprawdę wszystko zaczęło się od „Touch Me I’m Sick”, a nie, jak większość by chciała, od „Smells Like Teen Spirit”.

 

Niedbałe brzmienie, punkowa energia i hardrockowe naleciałości wraz z olewczą manierą wokalną Arma tworzyły obraz lokalnego zespołu, jaki prawie każdy z nas przy odrobinie chęci mógłby założyć. Bo Mudhoney nie ukrywali przed słuchaczami, że są instrumentalnymi cieniasami. Nie ściemniali, że „cierpią za miliony” i że mają światu do przekazania coś ważnego.

 

Hałasowali w garażu, układali absurdalne teksty i czuć było na kilometr, że sprawia im to nieskrywaną radość. Tymczasem, dobrze wiemy jak potoczyły się losy innych słynnych grunge’owych kapel. Kurt Cobain i Layne Staley nie wytrzymali presji związanej z działaniem machiny zwanej show-businessem (o problemach natury osobistej nie wspominając), Chris Cornell zasilił szeregi mocno przewidywalnego muzycznie Audioslave.

 

A reaktywowane Alice In Chains z nowym wokalistą u boku Cantrella to już zwykła kompromitacja i rozmienianie się na drobne. Na tym tle Mudhoney wypadają najlepiej, bo nadal robią swoje. Co prawda rezultat tych działań bywa różny, ale nie napinają się. W końcu zdają sobie sprawę, że wielkim zespołem nigdy nie byli i nie będą. Pomimo to ciągle bawią się dobrze. „Under A Billion Suns” to drugi po „Since We’ve Become Translucent” album odkurzonej po zawieszeniu działalności formacji Marka Arma.

 

Odrobinę słabszy od poprzednika, bo tym razem mamy do czynienia z większą liczbą bezbarwnych utworów. Do tego grona z pewnością należą takie muzyczne potwory jak choćby „In Search Of” czy „Endless Yesterday”, ale fakt ten aż tak bardzo nie dziwi, nie zaskakuje. Problem Mudhoney zawsze polegał na tym, że nie udawało im się zapełnić krążka ciekawym materiałem do tego stopnia, aby zabrakło słabych momentów.

 

Dlatego też najlepiej wypadają na pierwszym dysku kompilacji „March To Fuzz”, gdzie jest miejsca dla takich wymiataczy jak „Sweet Young Thing Ain’t Sweet No More”, „Here Comes Sickness”, „Hate The Police” czy zwiewno-tajemniczego „Blinding Sun”. W przypadku „Under A Billion Suns” trudno o takie kompozycje. Być może „It Is Us” i „Blindspots” są na miarę najlepszych dokonań, ale reszta fragmentów daje efekt mdłego sosu, gdzie dobór składników okazuje się niezbyt trafny.

 

U Mudhoney zatem po staremu. Na zakończenie warto jednak jeszcze wspomnieć, że wyraźnie rozochocili się w brzmieniach instrumentów dętych. Kilka próbek mieliśmy już okazję usłyszeć na „Since We’ve Become Translucent”. Na „Under A Billion Suns” jest już pod tym względem trochę lepiej, choć nie jest to zabieg rewolucjonizujący brzmienie („Blindspots”, „Let’s Drop In”).

 

Mimo wszystko to jednak dobry prognostyk na przyszłość, bo być może warto zaryzykować porządne odświeżenie gitarowo-niedbalskiej formuły, która jest na ewidentnym wyczerpaniu i prawie w ogóle nie robi już wrażenia. Póki co wracam do „March To Fuzz”.